środa, 17 lutego 2016

Nicość

Nie wiem czy chudnę, czy nie. Od tygodnia jem po 1600-1700 kcal dziennie, wcześniej jadłam w granicach 1800. Stopniowe, "racjonalne" zmniejszanie kaloryczności, bo przecież organizm musi się przyzwyczaić, chociaż głowa pulsuje od chęci na głodówkę. Dziś jednak przyswoiłam 1809 kcal. 

W tamtym tygodniu kolega poprosił mnie o zrobienie prezentacji komputerowej, gdyż sam nie posiada PowerPointa. Dostarczył materiały i w ogóle. Zajęło mi to 20 minut, a dostałam w zamian Merci. Miło z jego strony. Nie otwierałam przez tydzień, ale dziś naszła mnie ochota na jedną czekoladkę. Byłam po treningu i miałam okres okna anabolicznego, więc stwierdziłam,że nic się nie stanie jeżeli zjem jedną, bo organizm teraz najlepiej sobie przyswoi te kalorie. Wszakże zjadłam wcześniej posiłek potreningowy, jednak czułam nieodpartą chęć zjedzenia tej czekoladki. Jeżeli bym sobie jej odmówiła, to to pragnienie zostałoby zepchnięte w głąb głowy i skumulowałoby się i w efekcie kilka dni później zjadłabym całe opakowanie. A tak skończyło się na jednej jedynej. Oczywiście wcześniej sprawdziłam wartości odżywcze oraz kalorię. 70 kcal 7g węgli , 4,5 g tłuszczu, 1g białka. Słaby skład, ale nie najgorszy.

A teraz siedzę i pluję sobie w twarz z powodu jednej ,głupiej czekoladki. Zrobiłam już oględziny swojego ciała i oczywiście wydaje mi się,że przytyłam. Nie wiem, czy to tylko moje widzimisię, czy rzeczywiście mnie przybyło, ale... Okropnie się czuję. Słodycze to chyba nie moja bajka.

Jutro zawody pływackie mam. Chyba zginę. Ci wszyscy ludzie. Ja w stroju. Już widzę, jak siedzę gdzieś skulona i obwinięta ręcznikiem. Widzę,jak niechętnie wchodzę na podest startowy. Czuję wzrok innych osób. Lustrują mnie od góry do dołu, a ich myśli mogę się jedynie domyślać. Nie przeczuwam nic pozytywnego. Oby pragnienie wyjścia z basenu i przebrania się w swoje workowate ubrania dawało mi wielkiego kopa energii i szybkości. Bo energii z jedzenia raczej sobie nie przyswoję. Posiłek przed basenem?! Nigdy w życiu. Powiększy mi się brzuch. Śniadanie musi być skromne. Chuj z tym,że wiem,iż przez to będę mieć mniej siły do pływania. Trzeba wyglądać. 

Nie wiem. Czuję ,że znikam. Niekoniecznie mam na myśli ciało.

Pozdrawiam, Curly Hair.


piątek, 12 lutego 2016

Żałosna historia żałosnej nastolatki

Wasza troska o moje podejście do własnego ciała jest naprawdę urocza, a wiara w to,że jestem skłonna do pokochania siebie również. Jednak zaskakuje mnie , że ktoś pokłada jeszcze w to wiarę, ale to przez to,że wciąż zapominam ,że właściwie ciągle mało o mnie wiecie. No ale taka jestem, niespieszno mi do zwierzania się, nawet na swoim  blogu, gdzie dotychczas pisałam pod wpływem emocji, a nie z chęci większego nakreślenia Wam mojej osoby. Nie robiłam żadnych retrospekcji, może delikatnie coś tam wspominałam. I trudno mi się do tego było przyzwyczaić, ponieważ dla mnie nie jest już żadną nowością to,w czym tkwię i dla osób z mojego najbliższego otoczenia również. To jest jak nieodłączna część mnie i zdziwiłam się ogromnie, gdy okazało się, iż ktoś jednak o tym nie ma pojęcia.

Zatem trzeba to w delikatnym stopniu zmienić. Od czego tu zacząć... 

Nie docierają do mnie słowa "nie nienawidź siebie", "zniszczysz sobie psychikę, oszczędź sobie tego". To znaczy, rozumiem je, nie jestem jakimś upośledzonym australopitkiem, ale nie biorę ich sobie do serca, gdyż moja nienawiść do siebie jest już we mnie głęboko, głęboko zakorzeniona, ona wręcz dojrzewała ze mną. Tak, to czysta prawda. Okej, zdradzę teraz mój wiek. Obecnie jestem w 2 liceum. Zaczęłam się odchudzać przed I gimnazjum, gdyż zawsze było mnie troszkę za dużo,a ,wiadomo, nowa szkoła to i chce się wyglądać lepiej. Schudłam 5 kg i byłam naprawdę chuda. Ważyłam wtedy 57,5 kg, a mierzyłam z 173 cm. W II gimnazjum przytyłam, po peirwsze dlatego, że pewnie jedzenie czekolady i ciastek o 23 nie służy figurze, po drugie moje ciało zaczynało się stawać kobiece i blablabla. Biodra, tyłek i te sprawy. Nie, nie piersi, to znaczy akurat w II gimnazjum coś tam miałam, ale ogółem przez całe życie cierpię na nieznośną przypadłość płaskiej klatki piersiowej, co jest naprawdę deprymujące, gdy jest się takim grubym. Nie potrafiłam zaakceptować tych zmian i myślę ,że wtedy moja niechęć do własnego ciała się zaczęła. Przez miesiące rosła i rosła, aż w III gimnazjum zaczęłam się głodzić, ale byłam zbyt głupia i dodatkowo doszły inne sprawy, o których na razie nie wspomnę i wszystko się wydało. Pojechałam z rodzicami do psychiatry i odbyłam z nim jedną rozmowę, podczas której przekonałam przemiłą panią, że ze mną już wszystko w porządku, to taki głupi epizod, chcę być zdrowa. I chciałam być. Przez 2 tygodnie. Potem znów zaczęłam. I znowu wyszło to na jaw. Czułam się okropnie, raz, bo zawiodłam rodziców, dwa, znowu jestem pod kontrolą i nie mogę się odchudzać. Obrałam wtedy zdrową drogę, ale gówno ona dała, gdyż nadal popełniałam błędy, o których dowiedziałam się dopiero niedawno, gdy rzeczywiście zaczęłam dużo czytać na ten temat i się rozwijać na tej płaszczyźnie. 

I liceum upłynęła mi na balansowaniu pomiędzy głodówkami, a racjonalnym odżywianiem, z przewagą tego drugiego. Jednak myśli nigdy nie ustępowały. Pragnienie głodzenia się było ze mną zawsze. Czasem po prostu zostawało zepchnięte w głąb głowy, ponieważ zagłuszały je wydarzenia z życia codziennego- pierwsza miłość, spacery, które same w sobie były dla mnie wielkim stresem, pierwsze złapanie za rękę , pocałunek i tak dalej. Pamiętam , gdy na początku mojego związku z P. powiedziałam mu,że boję się dotyku, ale nie rozwinęłam tematu. Było to głupie z mojej strony, bo zabrzmiało to co najmniej jakby mnie ktoś kiedyś zgwałcił. I on biedny się główkował przez bite 2 tygodnie aż w końcu zapytał. Wyjaśniłam ,że nie lubię swojego ciała i się go brzydzę i boję się, że jeżeli ktokolwiek mnie dotknie i poczuje ten tłuszcz, to się ode mnie odwróci, zostawi i w ogóle pogrzebie naszą znajomość żywcem. Przytulił mnie i powiedział ,że będzie akceptować mnie za nas oboje. I że jestem piękna. Och, łezka się w oku kręci. Dobra, nie rozczulam się. 

Moje wielkie marzenia o głodzeniu się sięgnęły wreszcie zenitu, a może powinnam napisać, iż nienawiść osiągnęła taki stopień, że zaczęłam nie odczuwać głodu psychicznego. Nadal tak jest. Burczy mi w brzuchu- i co z tego? Nie chcę jeść, czuję tylko ssanie w żołądku, ale żadnej chęci do zaspokojenia swojej potrzeby. Potrafię patrzeć na kanapkę i wyobrażać sobie jak dostaje się do mojego układu pokarmowego i jak wypełnia żołądek. I to mi daje "ukojenie" ,wiecie? Przez to nie czuję głodu. Dotarłszy do tego punktu, wznowiłam głodowanie w listopadzie 2015. Trwało ono do połowy grudnia, kiedy to nie mając siły na zrobienie przysiadu bez obciążenia, załamałam się i postanowiłam z tym walczyć. Walczyć ze sobą. Wejść na dobrą drogę. Zwierzyłam się chłopakowi, ale nie do końca. Nie mówiłam mu o tym tak szczegółowo, jak teraz piszę. Moje stosunki z przyjaciółką przez ten czas uległy znacznemu pogorszeniu i się pokłóciłysmy. Zarzucała mi, iż mi na niej nie zależy, nie rozmawiam z nią, nie zwierzam się jak kiedyś... To wszystko było spowodowane tym, że nie chciałam tego robić, gdyż to by oznaczało,że by się dowiedziała o moim głodowaniu. Ale na niej zalezało mi bardziej niż na komforcie psychicznym. Jej tez powiedziałam. I to szczegółowo. 

Oni obydwoje stali się moimi motywacjami do jedzenia. Każdy kęs, przeżuwany z niechęcią, był im dedykowany. Nadal tak jest. Musiałam znaleźć kogoś, kogo mogłabym zawieść tym, że znów przestałam jeść, bo ja sama dla siebie niewiele znaczę, Gówno mnie obchodzi, czy zawiodę samą siebie. I tak tyle razy to robiłam, więc się chyba przyzwyczaiłam. Inaczej jest z P. i M. Kocham ich nabardziej na świecie( nie licząc rodziny) i nie chcę ich zawieść. 

Od postanowienia sobie ,że przestaję się głodzić , zastosowałam głodówki z 10 razy. I nadal chcę to robić. Dalej brnę w to gówno. Nieustannie się w tym babrzę i nie widzę już nadziei na poprawę. To ,że czasami mam okresy, gdy "ohohoo! fitness moim życiem, zdrowe odżywianie to podstawa, nie będę się głodzić, chcę być zdrowa, będę zdrowa, itd." nie oznacza ,że jestem zdrowa psychicznie. Moje zdanie tak naprawdę zmienia się codziennie po kilka razy. 

Wiem,że to jest chore, bo to wszystko samo w sobie jest chorobą. Nie chcę się z tym do nikogo udać, bo to kosztuje. A ja sama wpakowałam się w to gówno, więc z jakiej racji rodzice mają za to płacić?W I gimnazjum nikt mnie nie uprzedził o zagrożeniach związanych z odchudzaniem.. W podstawówie zawsze byłam wyszydzana z powodu moim dodatkowych kilogramów , w tamtym miejscu bycie "popularnym" było niemożliwe, jeżeli miałaś fałdkę tłuszczu na brzuchu. Dziewczyny patrzyły mi się w oczy i komentowały mój wygląd. Powiedzcie mi czy to w ogóle możliwe, aby dziesięcioletnie dziecko po usłyszeniu czegoś takiego , nie zakodowało sobie w pamięci "masz być chuda, aby Cię nie upokarzano"? Było jeszcze całe mnóstwo przypadków ludzi, którzy dokuczali mi z tego powodu. I nie mówię tu o równieśnikach. Taką głupotą wykazywali się dorośli. 

Czuję ,że mogłabym napisać jeszcze dużo, ale kto by to wytrzymał? Moja cudowna historia zawarta w tym poście ma jeszcze dużo niedopowiedzeń, pominiętych wydarzeń i kwestii... Sama teraz o wszystkich nie pamiętam. Przypomną mi się pewnie dopiero w jakimś bardzo istotnym momencie mojego życia, na przykład na klasówce. O tak. Praca klasowa z matematyki i nagle nachodzi cię na refleksje o swojej marnej egzystencji. Potem się dziwisz, że masz marne oceny. 

Nie wiem,co napisać na zakończenie. Gratuluję , jeżeli czytasz właśnie te słowa, gdyż to oznacza, że przeczytałeś resztę. 

Nawet nie było mi smutno,gdy to wszystko pisałam. Nie uroniłam żadnej łzy, a często bywało tak ,że zalewałam się łzami, gdy rozmyślałam nad tym, co ze sobą uczyniłam. A teraz? Chyba to akceptuję. A może inaczej- pogodziłam się z tym. To taka część mnie ,która jest zawsze zakryta. Jestem jak księżyc, hehe. I chyba jestem zdesperowana. Także kończę. 

Pozdrawiam, Curly Hair.

czwartek, 11 lutego 2016

Chcieć to móc

Chciałabym zobaczyć na wadze równe 60 kg. Mimo że wiem, że waga nie jest istotnym wyznacznikiem tego czy schudłam, czy nie. 

Chciałabym widzieć swoje kości biodrowe w większym stopniu niż teraz. Aktualnie to tylko namiastka. To,co mnie się marzy kompletnie od tego odbiega. 

Chciałabym się wyzbyć jakiegokolwiek tłuszczu z brzucha. To tak nieestetycznie wygląda. To nie daje mi cieszyć się z dotyku ukochanej osoby. Jak on może mnie dotykać w talii i czuć te zwoje tłuszczu i nie krzywić się z odrazą? A kiedy na mnie patrzy? Dlaczego nie odwraca wzroku przepełnionego zniesmaczeniem, a wręcz patrzy z namaszczeniem? Nie rozumiem. 

P.
Zawsze powtarzałeś, że lubisz krągłe kobiety. Szerokie biodra, pokaźne pośladki... Dlatego mnie wybrałeś? Dlatego ze mną jesteś? Bo jestem KRĄGŁA? To słowo mnie godzi w sam środek serca. Rani. Odejmuje. Dobija. A nie komplementuje. Ale dobrze. Kochaj mnie za nas oboje. 

Jednakże zdarzają się dni, podczas których chcę wyglądać zdrowo, chcę mieć widoczne mięśnie, bo przeciez to jest apetyczne, a nie kobiety wyglądające jak wieszaki. Pragnę czuć się kobieco, zmysłowo, powalająco. Dla Niego. Ale to wszystko wiąże się z przytyciem. Nie. Nie wytrzymałabym tego. 

Codziennie potrafię zmienić zdanie 5 razy odnośnie swoich priorytetów. To takie nieznośne. Trudno mi już wytrzymać ze sobą samą. Chcę ciągle mniej, szczuplej, jędrniej...

Chyba już dawno uzależniłam się od chudnięcia.

***

Ferie się kończą. A wraz z nimi zaczyna się rygor. Pierwszy raz nie ubolewam aż tak nad powrotem do szkoły. Więcej samowolki, więcej samokontroli, mniej jedzenia, więcej ćwiczeń, więcej dawania z siebie więcej. Istny raj dla mnie.

Wczoraj jadłam czekoladę i ciasto. I byłam zadowolona z tego faktu. Dziś patrząc w lustro mam dosłownie ochotę wziąć ostry nóż i poodkrajać zalegający na mym ciele tłuszcz. 

Trzeci dzień bez ćwiczeń. Choroba mi nie służy. 

Chcę i nie chcę poniedziałku. Od nowego tygodnia obcinam ilość kalorii o 200. Trzeba jakoś zacząć. Czyli 1600 tak przez pierwszy tydzień. 

Obawiam się tylko tego punktu, w którym nie będę miała już co obcinać. Przecież ciągle MUSZĘ  sprawować nad czymś kontrolę i stawiać sobie nowe wyzwania. Co wtedy pocznę? Na szczęście do tego miejsca jeszcze długa droga.

Pozdrawiam, Curly Hair.



poniedziałek, 8 lutego 2016

Czy istnieje coś takiego jak przetrenowanie?



Do rozmyślań na ten temat zmusiła mnie moja ostatnia wymiana zdań z ukochanym. Otóż jest on zdania, że nie ma czegoś takiego jak przetrenowanie, że jest to tylko mit wymyślony przez ludzi zbyt leniwych, aby ruszyć się z kanapy i zacząć ćwiczyć. Ich wymówką jest to, że boją się przetrenowania. Swoje zdanie dodatkowo poparł tym filmikiem:

http://joemonster.org/filmy/63546

Po części zgadzam się z panem wypowiadającym się w filmie. Jeżeli ludzie używają kwestii przetrenowania jako wymówki ,to ewidentnie jest z nimi coś nie tak. Po prostu są największymi leniwcami na świecie i jeżeli będą kontynuować takie myślenie, to nigdy nie osiągną tego, co sobie zamierzyli.

Trzeba jednak mieć pojęcie o tym, czym w zasadzie jest przetrenowanie. A odbija się ono na dwóch płaszczyznach.

Na fizycznych, gdy mięśnie nie zaznały regeneracji i nie mogły się odbudować po treningu, który niszczy włókna mięśniowe. Często zdarza się tak, że po treningu dużo ludzi nie spożywa posiłku, więc organizm nie dostaje materiału do odbudowy mięśni, a to nie sprzyja ich rozwojowi ,a co najważniejsze regeneracji. Niewłaściwy sposób odżywiania to pierwszy powód, przez który występuje takie zjawisko. Drugim jest po prostu wcześniej wspomniany deficyt dnia wolnego od ćwiczeń. Wiem, że dla ludzi, którzy siedzą w tym już przez dłuższy czas i dla których trening nie jest już przykrym obowiązkiem, a przyjemnością, trudno sobie odpuścić. Sama tak mam. Dzien bez treningu to dzień stracony. Jednakże wiem, że do rozwoju regeneracja jest potrzebna. Można ćwiczyć nawet i 4 razy w tygodniu i mieć efekty. Wszystko zależy od nas- od tego, jakie ćwiczenia wykonujemy i od tego, jak się odżywiamy.

Przetrenowanie może mieć też psychiczne podstawy. Czasem jesteśmy już tym wszystkim najzwyczajniej zmęczeni, trzymanie się zasad zdrowego odzywiania staje się katorgą i przestajemy robić to z własnej woli. Nasze główne motywy, przez które obraliśmy dany styl życia, zostają zepchnięte w głąb głowy i są nieistotne. Ciągle myślimy sobie "co ja właściwie mam z tego życia? Przez cały czas mam sobie wszysktiego odmawiać? Mam tego dość! I tak nie mam efektów!"

Jakże często znajdowałam się w tym punkcie. Zazwyczaj nachodziło mnie to, gdy przez , przykładowo, miesiąc nie zjadłam niczego słodkiego i odmowa słodyczy nie wynikała z czystej niechęci spożycia tej potrawy( w sensie ,że odmawiałam mając na uwadze swoje zdrowie) , a dlatego ,że bałam się zaprzepaścić dietę i musiałam ze sobą walczyć, aby czegoś nie zjeść. Bowiem przez większość czasu nie odczuwam nawet chęci sięgnięcia po słodycze. Odzwyczaiłam się od słodzenia herbaty, naprawdę mało spożywam cukrów prostych, gdyż wiem, że nie mają one dobrego wpływu na mój organizm. Jedynymi cukrami prostymi, które sobie przyswajam, są te z owoców i od czasu do czasu z miodu. Na tym się chyba lista kończy. No, pomijam fakt, że w żywności też są zawarte cukry proste, ale staram się  wybierać taką, w której ilość cukrów prostych jest mniejsza niż tych złożonych.

Chodzi mi o to ,że czasami odstępstwo od diety i zwykłe powiedzenie sobie "walić to" jest przydatne. Pod warunkiem, że nie zdarza się to 3 razy w tygodniu. Myślę, że pozwolenie sobie na coś zakazanego raz w tygodniu nie przyniesie katastrofalnych skutków i nie zaprzepaści naszej pracy , jaką wykonaliśmy przez ,na przykład, pół roku. Tak zwany "cheat meal" jest bardzo wskazany.

Skąd więc przekonanie, że przetrenowanie jest mitem?


W wyżej zawartym filmiku wypowiada się pan, który jest kulturystą, a wszyscy wiemy, że kulturyści stosują doping. Wszyscy. Ten doping sprawia, iż organizm może dać z siebie więcej i może działać na większych obrotach. Piszę czysto logicznie, bo nie zagłębiałam się nigdy w dokładne działanie takich substancji. Natomiast jeżeli trenujesz i nie stosujesz żadnych form dopingu, to intensywny trening 7 razy w tygodniu może przynieść opłakane skutki- brak efektów, a nawet spadek formy. Nasz organizm w naturalnym stanie potrzebuje odpoczynku i nie da się tego ni jak zmienić. Przecież my też potrzebujemy snu, co też bezpośrednio wiąże się z tym, że to nasze ciało potrzebuje czasu, w którym może się zregenerować. Natury nie zmienimy kochani i bylibyśmy głupcami, gdybyśmy chcieli z nią walczyć.

Mój wniosek jest taki: przetrenowanie istnieje, gdy nie wspomagamy się żadnymi środkami. Zmęczenie jest nieodłączną częścią każdego z nas i tak samo nieodłączna jest potrzeba wypoczynku. Jednak w tej kwestii nie można się też ze sobą "cackać" i używać przetrenowania jako wymówki. Jeden, dwa dni w tygodniu wystarczą, aby organizm mógł się zregenerować i byśmy mogli z powrotem wskoczyć na funkcjonowanie na pełnych obrotach.

Pozdrawiam, Curly Hair.

Zmiany?

Kurczę, a jednak jest ktoś, kto czyta moje wypociny. Bardzo mi z tego powodu miło i dostałam jeszcze większy zastrzyk motywacji! No bo przez czas, gdy nie dodawałam żadnych postów już z milion razy zmieniłam zdanie, ale o tym chyba uprzedzałam,że pewnie tak będzie. Myślałam sobie "co ja ,głupia, mam do przekazania?". No, właściwie to nadal nie wiem. Istnieje tak dużo blogów o podobnej tematyce do mojej, większość z nich jest taka optymistyczna i zaraża motywacją do zdrowego stylu życia czy po prostu do ŻYCIA. A ja wątpię, iż mój blog będzie takim miejscem, gdzie ludzie mogliby znaleźć taką zachętę. Jednakże po powtórnym przemyśleniu mojej całej idei stwierdziłam, że chyba niepotrzebnie się zamartwiam. Na swoim blogu publikuję to, co chcę. Proste, prawda? 

A mogę przysiąc, iż nie będzie to zbyt optymistyczne miejsce w sieci, gdyż moja osoba nie jest optymistyczna. Zamierzam tu pisać, co mi chodzi po głowie w mniejszym lub w większym stopniu, a zapewniam, że zdecydowanie nie są to najmilsze rzeczy. Niektóre sprawy ,które poruszę, mogą pogorszyć czyiś stan psychiczny, ale nie zamierzam brać za to odpowiedzialności, bo sama jestem odpowiedzialna tylko za siebie i myślę, że każdy powinien sobie to uświadomić. Czytacie na własną odpwoiedzialność, to właśnie chciałam przekazać. Nie będę się nad  nikim niańczyć, bo zawsze mnie cholera strzela, gdy okoliczności mnie do tego zmuszają. Przynajmniej tutaj chcę się tego wyzbyć. Mam nadzieję,że rozumiecie.

Po tym długim i zapewne nudnym wstępie przechodzę do konkretów. Otóż dzisiaj nie mam ochoty na żaden czysto teoretyczny post ze sfery fitnessu,zdrowia czy czegoś tam na czym "się znam, choć tak naprawdę się nie znam, ale udaję". Dziś chcę właśnie podzielić się swoimi ostatnimi myślami, wydarzeniami z życia, czy coś. 

Mam teraz ferie. Dokładnie, leci mi drugi tydzień. Równo za tydzień będę musiała wrócić do tego cholernego budynku, który przyprawia mnie o dreszcze. Do klas przypominających mi poczekalnie u lekarza, do korytarzy, które przypominają te z psychiatryka, a co najgorsze i najważniejsze- do ludzi, których w połowie nie toleruję i którzy mnie niemiłosiernie denerwują. No i do nauczycieli, którzy pałają do nas istną niechęcią. A my to odwzajemniamy. Oczywiście, mam w szkole osoby, za którymi wprost przepadam i pośród których przebywanie jest przyjemnością. Ale co z tego, skoro ,przykładowo, do mojej rozmowy z tą osobą wtrąci się ni stąd, ni zowąd ,osoba, którą mam ochotę zasztyletować przy każdej możliwej okazji i psuje cały przebieg zdarzeń? 

Ferie= dużo wolnego czasu. No i zauważyłam, że to na mnie źle działa. Przez pierwszy tydzień postanowiłam sobie,że odpocznę. Zapieprzałam ostro przez ostatni miesiąc, to teraz chociaż tydzień mi się należy. Miałam na mysli odpoczynek od codziennych obowiązków, takich jak nauka, rozwiązywanie zadań, desperackie myśli o maturze. No dobra. Praktykowałam to. Ale jak się okazało przyniosło to złe skutki, gdyż zwolniło mi się miejsce na rozmyślanie o sobie. Tak jak przez cały styczeń nie liczyłam kalorii(choć były dni załamania) ,tak teraz do tego wróciłam. Jednego dnia zrobiłam głodówkę, bo nie mogłam ze sobą wytrzymać. Następnego dnia powiedziałam sobie" daj spokój, bądź cierpliwa, a wszystko się ułoży w twoim organnizmie". Teraz ochota na powrócenie na dawny tor odżywiania jest ogromna. Zwłaszcza, gdy widzę jak to odbija się na przykład na wyglądzie mojego brzucha. Jestem strasznie przewrażliwiona i po każdym posiłku lecę do łazienki, podnoszę bluzkę i patrzę w jakim stopniu się wydął. Jeżeli w znacznym, następnego dnia jem mniejsze porcje jedzenia. Mam obsesję zwłaszcza na punkcie dolnego odcinka brzucha, gdyż przez cały czas, nawet gdy zaczęłam ćwiczyć i nie jeść słodyczy, nie mogłam się pozbyć stamtąd tłuszczu. Potem odkryłam ,że ,owszem, mam tam tłuszcz, ale nie w tym problem. Do około grudnia 2015 miałam w zwyczaju jeść kolację przed 18, mimo że nie byłam głodna. Głupi stereotyp i ślepe wierzenie w niego. Przez grudzień nauczyłam się czekać cierpliwie do momentu aż zgłodnieję i wtedy jeść. To zostało ze mną do dzisiaj. 

Zainstalowałam sobie aplikację MyFitnessPal na komórce i spisuję tam wszystko,co jem i to tak sprytnie mi oblicza. Bardziej zależy mi na gramach poszczególnych substancji odżywczych(białka, węgle, tłuszcze) niż na kaloriach samych w sobie, ale wiadomo, nie mogę się powstrzymać od patrzenia na nie. Ustawiłam, iż chcę utrzymać obecną wagę. mam tę aplikację tydzień, a z 3 razy zmienialam z "utrzymanie wagi" na "spadek o 0,5 kg tygodniowo". Taa, odwieczna walka(znajome słowa, czyż nie?). Boję się trochę, że ta aplikacja również stanie się moją obsesją, ale nie potrafię z niej zrezygnować. To chyba już samo w sobie świadczy o początkach obsesji... Chyba.

Cholera, po napisaniiu tego wszystkiego dociera do mnie, że ciągle oszukuję samą siebie. Niby 2 miesiące temu wybrałam walkę o lepszą siebie pod względem psychicznym,a mam wrażenie, że nie posunęłam się ani o jeden krok, a wręcz przeciwnie, że cofnęłam się o dwa. 

Rozpaczliwie pragnę zmian. Potrzebuję ich ciągle. Bo nieustannie muszę mieć o co walczyć, nad czym pracować. Dlatego dzisiaj obcięłam włosy. Od czegoś trzeba zacząć, tak? Może jest to płytki przykład, ale , no nie wiem, dał mi jakoś kopa w tyłek. Nowe półrocze, nowa ja? Nie wiem. 

Moim kolejnym postanowieniem jest zaprzestanie picia kakaa. Ja je przygotowuję w taki sposób,że daję 1,5 łuyżeczki gorzkiego kakaa, zalewam odrobiną gorącej wody i daję obfitą łyżeczkę miodu i mieszam, aż grudki się rozpuszczą, dolewam mleka, ok 200 ml i do mikrofalówki. Takie "fit" kakao. Ale czuję, że muszę przestać je spożywać, bo przytyję. Boję się tego. Dlatego od jutra nie zamierzam go już więcej spożywać przez najbliższy miesiąc. 

Musze też przykładać się bardziej do nauki, ale nie zamierzam o tym zanudzać. 
Muszę intensywniej ćwiczyć.
Bardziej się rozwijać na wybranych przez siebie płaszczyznach.
Nie izolować się od innych. Rozmawiać, wychodzić, pomagać, okazywać miłość. 
Nie kłócić się o głupoty z ukochanym. A ZWŁASZCZA po alkoholu... 
Muszę być lepsza. I chcę. I będę.

Będę relacjonować przebieg mych postanowień. A w ogóle mam pytanie. Czy posiada ktoś glany? Bo ja sobie ostatnio kupiłam i tak sobie je zaczynam rozchadzać, aby się przyzywczaić (tak, już mam poobdzierane kostki) no i dziś jak wracałam od fryzjera, to sobie dwie pary skarpetek przedziurawiłam. Ma ktoś na to sposób? :D Nie dysponuję powalająco wielką ilością skarpet... 

Wybaczcie za zanudzanie. Musiałam.

Pozdrawiam, Curly Hair.

wtorek, 2 lutego 2016

Recenzja czekolady gorzkiej z Wedla

Dzisiaj tak typowo fit. Jakoże bardzo interesuję się tą strefą życia, jest mi ona właściwie nieodłączna, to często będą pojawiać się tu posty o takiej tematyce. Na pierwszy ogień idę z recenzją czekolady od wszystkim nam znanej i zapewne lubianej marki Wedel. Ogółem moje podejście do słodyczy jest specyficzne. Ma to swoje uzasadnienie, ale nie rzucajmy się na głęboką wodę. Kiedyś napiszę.

Czytam skład wszystkiego, co kupuję, jem, a jeżeli nie mam takiej możliwości- nie jem. No chyba że jestem u kogoś w gościach i odmówienie byłoby po prostu niekulturalne, to w myślach kalkuluję, co może się znajdować w danej potrawie, ile tłuszczy, węgli, białka itd. Jednak staram się unikać takich sytuacji, gdyż wzmagają one mój dyskomfort psychiczny, a to pociąga za sobą katastrofalne konsekwencje...

Oczywiście, nie wiem wszystkiego, a gama rzeczy dodawanych do żywności jest  wielka, więc często kupuję coś i dopiero po wygooglowaniu dowiaduję się informacji o niektórych składnikach. Kiedyś na przykład kupiłam proteinowy batonik firmy Sante. Patrząc na skład myślałam,że jest w sumie nie najgorszy, ale dla pewności sprawdzę w domu. No i cały dzień w szkole głodna chodziłam, bo nie mogłam zjeść czegoś niepewnego. Taka już jestem. Okazało się ,że dobrze zrobiłam nie jedząc go, ale już nie pamiętam konkretnych składników, które były niekorzystne. Być może kiedyś zagłębię się i w ten produkt.

Moja jedna babcia od dobrych 15 lat daje mi i moim siostrom gorzkie czekolady. Co jej nie zapraszamy na herbatę, ciasto, urodziny czy jakąś inną ostrą imprezę, to ona ZAWSZE przynosi dla nas gorzką czekoladę. I zawsze Wedlowską właśnie. Nie byłoby w tym nic złego- można pomyśleć, że dba o nasze zdrowie i woli, abyśmy pasli się gorzką czekoladą aniżeli mleczną, która ma miliony cukrów prostych i innych świństw. Problem w tym, że dawno,dawno temu powiedzieliśmy jej, iż nie przepadamy za gorzką czekoladą.

Aktualnie nie jest to prawda, gdyż ja takową ubóstwiam. Ale nie spożywam tej od Wedla, gdyż zagłębiłam się w jej skład.

"CZEKOLADA GORZKA
Składniki: Miazga kakaowa, cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, emulgatory( lecytyna sojowa, E476). Aromat. Masa kakaowa minimum 64%"

Zwykły śmiertelnik podrapie się po głowie i będzie się zastanawiać, co mi przeszkadza w takim składzie. Otóż, dobra gorzka czekolada zawiera miniumum 70% kakaa. Kiedyś patrzyłam tylko i wyłącznie na zawartość kakaa. Teraz, gdy moja wiedza jest większa, nie podobają mi się jeszcze dwa składniki. Mianowicie lecytyna sojowa oraz E476.

Czym jest lecytyna sojowa?
Jest to mieszanina fosfolipidów i steroli. Czyli mieszanina dwóch rodzajów tłuszczy, z których jeden jest alkoholem należącym do steroidów. Lecytyna jest bardzo ważna dla naszego organizmu- poprawia pamięć, buduje błony komórkowe, obniża poziom złego cholesterolu. Ponadto opóźnia proces starzenia się , zwiększa przyswajalność witamin A,D,E,K( tych rozpuszczalnych w tłuszczach). Soja stanowi dobre źródło białka i potrafi ukoić układ nerwowy człowieka żyjącego w wielkim stresie.

Wszystko super i fajnie zatem dlaczego Curly się czepia?

Generalnie chodzi mi o to,że większość soi uprawianej obecnie na świecie jest ,niestety, genetycznie modyfikowana, a nie znamy jeszcze przecież skutków takich roślin na nasz organizm. Dlatego podchodzę do tego tak sceptycznie. Nie ufam niczemu, co nie pochodzi w pełni od naszej planety. No, pewnie zdarzą się wyjątki. Ale ogólnie produkt zawierający chemiczne gówna spisuję na straty.

Lecytyna sojowa może kryć się w żywności pod symbolem "E 322".

A co to takiego E476?
Większość ludzi , gdy zobaczy jakieś "E" od razu pomyśli, że musi to być coś szkodliwego. Cóż, znikąd się ta teza nie wzięła, bo w większości przypadków rzeczywiście tak jest, ale nie zawsze. Pewne zdrowe substancje są również oznaczane pod literą "E" , zapewne dla zwykłego uproszczenia. Ale o tym może kiedy indziej się rozpiszę.

E476 należy do substancji, których wpływ na człowieka nie jest do końca zbadany, jednak z testów na zwierzętach wynika, iż podawanie tejże substancji wpłynęło na powiększenie ich wątroby i nerek. Nie wiadomo jaka ilość jest dla człowieka niebezpieczna, ale dla własnego spokoju nie spożywam produktów żywnościowych zawierających E476.

Ale właściwie po co dodaje się to do czekolad?
A po to, aby poprawić ich konsystencję. Niby nie byłoby w tym nic złego, po prostu producenci dbają o konsumentów i chcą zapewnić im wyroby jak najwyższej jakości. Guzik prawda.

Tutaj obowiązuje zasada "coś za coś". Jeżeli jakaś czekolada zawiera E476 możemy być pewni, że składnik ten został umieszczony zamiast któregoś innego, istotnego składnika. A jaki składnik jest niezwykle ważny w czekoladzie?

Tak, kakao.

Trochę słabo się sprawa przedstawia, prawda? Za pomocą tego emulgatora, początkowo wartościowy produkt, traci swoje dobre działanie na nasz organizm. Producentom to oczywiście na rękę, gdyż takie wyjście jest o wiele tańsze.

W bliżej nieokreślonej przyszłości stworzę post o markach czekolad, które polecam, bo już niejednokrotnie natknęłam się na takie bez dodatku lecytyny sojowej, czy E476. Musimy się zawsze liczyć z tym, że im lepszy skład tym wyższa cena. Jednak myślę, że jest to poniekąd dobre- czysta moralność nie pozwoli nam zjedzenia całej tabliczki w jeden wieczór, jeżeli zapłacimy za nią 10 zł.

Pozdrawiam, Curly Hair.

Jakiś tam początek czegoś tam

Witam. Mam na imię X, na nazwisko Y. Cenię sobie anonimowość, tak więc obchodzić się tu będę raczej bez podawania danych osobowych. Ewentualnie "Curly Hair", tak jak brzmi moja nazwa użytkownika. Ale nie to chyba jest najważniejsze. 

Od jakiegoś czasu poczułam ponowną potrzebę pisania. To znaczy, założenia bloga, a raczej jego reaktywowania, gdyż już kiedyś go miałam, ale usunęłam wszystkie posty. Zła przeszłość. 
Tak ogólnie to piszę praktycznie ciągle- wymyślam bardziej niż amatorskie wiersze, spisuję różne historie, czasem wychodzi z nich nawet coś długiego, co ośmielę się nazwać "opowiadaniem". Jednak z nikim się tym nie dzielę, bo a) uważam ,że to,co tworzę jest poniżej poziomu "mierny", b) wstydzę się, c) nie chcę. 

Skąd zatem pomysł na założenie bloga? Przecież każdy może to przeczytać! Każdy może Cię osądzić, skrytykować, wypuścić swoje wirtualne psy, które czekają na rozszarpanie Twojego gardła. 

Ja po prostu potrzebuję motywacji.
Do czego?
Zaraz, wszystko po kolei...

Z racji tego, że nie zdradzam wielu informacji o sobie ,będzie mi łatwiej podzielić się swoją historią i i łatwiej będzie mi ogółem pisać tu o wszystkim, co mi przejdzie przez moją durną łepetynę. 

Nie wiem od czego nawet zacząć. Zawsze mam problem z napisaniem kilku słów o sobie. Ludzie zazwyczaj chcą w takowym opisie zobaczyć same pozytywne strony człowieka, same zalety, a problem w tym, iż ja swoje nie do końca dostrzegam. 

Mam ładne nadgarstki. Serio, takie szczuplutkie. Wyglądają tak delikatnie, mogłabym w sumie powiedzieć, że są chude. Sprawiają wrażenie słabych, zdolnych do złamania przy jakimkolwiek wysiłku. To moja ulubiona część mojego ciała. Chociaż palce w sumie tez lubię. Są długie i zgrabne. Gram na gitarze, więc palce lewej ręki są dosyć rozciągnięte (ciągle nad tym pracuję), a prawej są całkiem sprawne (nad tym również pracuję). 

I na tym lista się kończy. Reszty nienawidzę. 

Tak w sumie to już napisałam najbardziej istotną informację o sobie. Pociąga ona szereg innych, ale wszystkie sprowadzają się do jednego, mają jedno źródło, pochodzenie- nienawiść.

Walczę z tym każdego cholernego dnia. Walczę , aby nie robić tego, co podpowiada głowa. Nie chcę na razie pisać, co mi mówią zwoje mózgowe. Nie jestem gotowa. O tym kiedy indziej. 

Co mi pomaga w zagłuszaniu myśli? Otóż niedawno doszłam do wniosku, że muszę być nieustannie czymś zajęta. Muszę mieć coś do robienia, bo inaczej szaleję. Zapuszczam się w mroczne otchłanie umysłu i daję przejąć kontrolę nad swoim ciałem, a praktycznie całym życiem, tym uporczywym myślom. Nie jest to dobre ani dla mnie, ani dla osób mi bliskich. 

Co zatem robię? Potrafię do 4 nad ranem siedzieć przy biurku i czytać książkę. Albo ogólnie czytać cokolwiek. Artykuły w sieci, opowiadania innych ludzi, wszystko. 

Wynajduję nieznane dotychczas przeze mnie ćwiczenia na dane partie mięśniowe i spisuję je. Układam sobie treningi. Czytam o dodatkach do żywności. Zapisuję zdobytą przez siebie wiedzę. Czytam o magicznych właściwościach niektórych substancji i również to zapisuję. 

Gram na gitarze. Przeglądam nuty, pracuję nad techniką, która ostatnimi czasy leży i kwiczy. Przyglądam się swojemu instrumentowi i myślę nad tym, ile stwarza on możliwości. Bo, naprawdę, gitara to jeden z najcudowniejszych instrumentów świata i nikt mi nie powie, że jestem w błędzie. Istnieje dużo innych, równie fascynujących, ale moja wiedza na ich temat jest znikoma. Chociaż równie niewielka jest wiedza na temat gitary, a wynika to właśnie z jej nieograniczenia. Gitara jest wszechmocna. Nigdy się nie znudzi. Nigdy. A jeżeli komuś się znudziła to albo dlatego, że to po prostu nie jego bajka, albo dlatego ,że nie jest wystarczająco wytrwały, albo po prostu dlatego, iż nie docenia jej piękna w takim stopniu, w jakim ten magiczny instrument na to zasługuje. 

Ćwiczę w domowym zaciszu. Zapewne poruszę ten temat niejednokrotnie w kolejnych postach. Zamierzam spisywać to, co zjadłam, dodawać jakieś przepisy i w ogóle, ćwiczenia i tak dalej. Sport to moja pasja no i ucieczka. Cały czas rozwijam się na tej płaszczyźnie i jestem wprost wniebowzięta, że jest to temat rzeka, niekończący się wręcz. Cały czas dowiaduję się czegoś nowego i cały czas coś nowego wychodzi,że tak powiem, na powierzchnię. Nowe badania, nowe wnioski, nowe tezy i teorie. A my to wszystko możemy zgłębić, to wszystko możemy poznać. Każdego dnia możemy być bliżej odpowiedzenia sobie na pytania "Kim jesteśmy? Jak działamy? Dlaczego tak działamy?". No, przynajmniej mnie te pytania strasznie nurtują, nie wiem jak innych. Uważam, że samopoznanie jest niezwykle istotne dla każdego człowieka. No bo nie wyobrażam sobie umrzeć, nie wiedząc kim tak naprawdę przez całe życie byłam. Chcę się wyzbyć klapek z oczu. 

Rzadko, naprawdę rzadko, znajduje ucieczkę w drugiej osobie. To znaczy, staram się robić to coraz częściej, czyli kiedy czuję się źle, piszę lub dzwonię do kogoś, lecz nie opowiadam o swoich "problemach", o których nie wiem w sumie jak opowiedzieć, tylko po prostu rozmawiam. Pomaga. Ale ciężko mi się na to zdobyć, gdyż jestem raczej typem odludka. Przez długi okres czasu mówiłam "ja nie lubię ludzi, dlatego z nimi nie przebywam. Nie potrzebuję ich". Gówno prawda. Każdy potrzebuje ludzi. To była moja jedna z wielu wymówek i usprawiedliwień na zwykłe " cholernie się boję". Ale pracujemy, pracujemy. Już niejednokrotnie przekonałam się , że izolacja to nic dobrego, oczywiście nadmierna. Wydawałoby się to takie proste, prawda? Ale jeżeli doświadczysz czegoś na własnej skórze , to bardziej docenisz wnioski i lepsze lekcje wyciągniesz. 
Mam to szczęście, że jestem w związku z cudownym mężczyzną, którego baaaaardzo kocham. Motywacja numer 1 do zmieniania się. 
Mam to szczęście, że mam fantastyczną przyjaciółkę już od dobrych kilku lat. Motywacja numer 2. 
Mam to szczęście, że posiadam całkiem fajną rodzinkę. Motywacja numer 3.
Oczywiście każda z tych motywacji ma swoje wady. Nikt i nic nie jest idealny. Wszyscy z osób wymienionych potrafią  mnie niewyobrażalnie wkurwiać, przyprawiać o płacz, o wrzask w poduszkę, o myśli typu "walić Cię". Mimo tego wszystkiego kocham ich i nie wyobrażam sobie życia bez nich. 

Oprócz rzeczy wcześniej wymienionych odwalam typowo szkolną robotę. Uczę się chemii, biologi, robię zadania z chemii, matematyki, powiększam swoje słownictwo z angielskiego, rozwiązuję testy i w ogóle. Brzmię jak wzorowa uczennica? Nic bardziej mylnego. Przykładam się z przedmiotów, na których mi zależy, inne mam w dupie. Oczywiście czasem nawet z biologi uczyć się nie chce. No bo błagam, kogo interesuje cykl rozwojowy sprzężniowców?! Większość ludzi nawet nie wie, CO TO JEST. 

Trochę się rozpisałam. Chyba skończę na dzisiaj. Posty pewnie zazwyczaj będą takie długie, bo gdy czuję potrzebę wypisania to piszę i piszę. Na siłę mi to nie za bardzo idzie, chociaż czasem muszę się "przycisnąć", zmotywować, no, cokolwiek, aby pociągnęło to za sobą wodospad zdań i słów. 

PS zauważcie, że napisałam takie zdanie "nikt i nic nie jest idealny". Wiem to, wiem. Codziennie tego doświadczam. Ale nie umiem odnieść tego do siebie. Ciągle dużo od siebie wymagam, tak już jestem zaprogramowana. Właściwie ma to związek z tym, iż nie chcę dopuszczać do siebie swoich myśli. Jednak próbuję zakodować sobie w mózgu takie jedno ważne zdanie : progres, a nie perfekcja. 




                                                                                                                                Żegnam, Curly Hair.